Dziennik przegrywa nierówną walkę z facebook’iem. O ile łatwiej wrzucić tam fotkę i kolejne miejsce niż na blogu… Technologia. Po drodze tak dużo ucieka. Chciałabym zamknąć każdą chwilę, odcień nieba, to słońce na twarzy, fragment rozmowy z nieznajomym jeszcze przed chwilą, krzyk mewy, w słowo i uwiecznić tu, teraz. Żeby zawsze móc wrócić, spojrzeć, uśmiechnąć się.
Co się działo między Tasmanią a Wyspą Filipa?
12 godzinny rejs z Devenport do Melbourne. Zaskoczenie, że takim kolosem tak kołysze i wdzięczność pani recepcjonistce za tabletki anty – morskie. Dalej Adelajda i kolejne zaskoczenie – loty krajowe są super! Moja torebka udaje dodatkowy bagaż, torbą z aparatem się nikt nie przejmuje, a właściwy bagaż poza tym, że jest wielki, zawiera płyny, jedzenie i wszystko to, za co w Europie siedziałabym już za kratkami…
Dalej samochód i hardcorowa podróż do Ayers Rock, czerwonego centrum Australii. Koszt 5 $. Działo się. Kiedyś na pewno opowiem. Święta góra Aborygenów – Uluru, Olgas były ciekawe ale największe wrażenie robi sam out back. Czyli wielkie nic z paroma krzakami. To trzeba poczuć samemu.
Great Ocean Road. Dwa niezapomniane momenty – nocleg w starym klasztorze i 12 Apostołów z teczą znikającą w środku oceanu i wyskakującym wielorybem. Nie, to nie był sen.
Szybki powrót do Sydney po wizy do Chin (!) i ostatni dzień na plaży Bondi. Środek zimy. Pożegnanie mieliśmy piękne.
Dalej Gold Coast, kilometry plaży i złotego piasku, na którym grzaliśmy tyłki przewiane bezlitośnie w Tasmanii i Melbourne. Powrót couchsurfing’u w pięknym stylu.
Pierwszy camping pod namiotem w Parku Narodowym Springbrook. Góry, las tropikalny i coś wspaiałego, czego nie mogę Wam pokazać na zdjęciu – kolonia świetlików w jaskini, nocą.
Pierwszy autostop do Brisbane. Pełen sukces, dwa mastify, Irakijczyk i chrzest bojowy Artura. Jego taniec przy drodze zaliczam do niezapomnianych widoków w Australii.
Podróżujemy kamperem, osobowym samochodem, pociągiem, samolotem, autostopem… nocujemy w hostelach, namiocie, u ludzi (couchsurfing), najczęściej w samochodzie.
Chcemy spróbować wszystkiego.
Jak ktoś pofatyguje się sprawdzić tą szaloną trasę w google to zobaczy tysiące kilometrów esów i floresów. W tym szaleństwie jest metoda. Mam nadzieję.
Każdy fragment podróży jest wyjątkowy i zasługuje na osobny tekst. Póki co – meldunek w dzienniku i ruszamy w nieznane… Tym razem dosłownie.
3 komentarze
bardzo ładne zdjęcia!!
🙂
Bawcie się dobrze 🙂 Powodzenia!
no no dziecko, nie wiem czym bardziej się zachwycać. pięknem formy czy treści.
i ta kwintesencja. chapeau bas!