Poniedziałek. Szósta rano. Budzik dzwoni. Nie chce mi się iść do pracy. Dziś tak wyjątkowo mocno. Nie idę. Kupuję bilet do Tasmanii. Tak zaczyna się najbardziej niezaplanowana podróż w historii ludzkości.
Na pierwszy ogień bagatela – Australia. Cała. Wzdłuż i wszerz. I czerwony środek też. Mimo niemłodych już lat naiwnie myślałam, że przez pół roku pobytu w Sydney coś zaplanuję, poczytam, kupię bilety, zarezerwuję noclegi, wyrobię wizy itd. Wiecie, takie normalne sprawy przed podróżą, na którą składają się grube tysiące kilometrów drogi. Od wybrzeża, przez busz, pustynię, las deszczowy i na Wielkiej Rafie Koralowej kończąc.
Trochę nie wyszło. Mieliśmy jeszcze popracować, odłożyć dolary i jak zawsze zaplanować. Na planowaniu planowania się skończyło.
W ten poniedziałek było w mojej głowie jedno, wielkie, niepokorne i głuche na wszelkie argumenty -NIE. Nie po to zostawiłam swoje studia prawnicze i resztę życia, żeby teraz parzyć kawę prawnikom w Sydney. W ten poniedziałek poczułam całym swoim jestestwem, że pora ruszać w drogę. W ten poniedziałek kupiłam bilet.
Kiedy piszę te słowa trzy dni później nie jestem już tak hop siup do przodu fifa rafa. Ogarnia mnie lekka panika. Co ja najlepszego zrobiłam?!! Nic nie wiem, gdzie, jak, po co, kiedy jechać?! Co zrobić jak ugryzie mnie pająk, nadepnie jaszczurka, udusi wąż czy połknie krokodyl?! Czy samochodem osobowym dogonię Aborygenów? Czy moje kości zbieleją gdzieś na pustkowiu kontynentu? Nie wiem, nie wiem i jeszcze raz nie wiem. Ale wiem, że jakbym czekała kolejne pół roku to i tak bym się nie dowiedziała. Ten typ tak już ma! Chory nieuleczalnie…
Także ten, wylot w najbliższy poniedziałek. Pozdrawiam.
PS. Ten wpis jest początkiem nowej serii wpisów na blogu – DZIENNIK Z PODRÓŻY.
Wracamy trochę do korzeni -(LetYourMomKnowYou’reAlive), tzn. chciałabym tu publikować tak często, jak mi pozwoli internet (w buszu?!) znaki dymne w postaci fotek i krótkich wpisów na bieżąco z drogi. Czas na dłuższe, regularne posty będzie pewnie…. w Polsce 🙂 Chyba, że w kolei transsyberyjskiej mają wifi 🙂
Chciałabym, żeby DZIENNK… był takim naszym prywatnym fejsbukiem i instagramem w jednym. Do którego będę mogłą powrócić przed blaskiem kominka za kilkadziesiąt lat jak już nikt nie będzie pamiętał, kto to był Zuckerberg.
Jak Wam się podoba taki pomysł? Będziecie czytać nasze Dzienniki?
8 komentarzy
super!
wszystko przeczytam , słowo!! :))))
trzymam kciuki, mocno, zeby sie udało!! Życze niezaplanowanych przygód co nie miara!!
całusy
Dzięki! Trzymam za słowo a jak wrócę w jednym kawałku to odpytam 🙂
Nareszcie zaczynasz pisać jak człowiek 🙂
Aprobata od mojej wersji 1.0 → bezcenne ☆
A co innego nam pozostaje – tylko czytać! Chociaż w moim przypadku sama już nie wiem co dla mnie zdrowsze – niewiedza czy lektura opowieści o czyhających za każdym źdźbłem trawy pająkach, wężach i krokodylach!
Meldujemy się w Hobarcie 😉
I could watch Schednlir’s List and still be happy after reading this.
dzięki za wieści,
no popatrzcie ludziska, ponad 200 lat temu miasto zostało założone jako kolonia karna, a nasze dzieciska pojechały tam same z nieprzymuszonej woli, za swoje ciężko zarobione pieniążki i jeszcze się cieszą, a nam nie pozostaje nic innego jak tylko je naśladować, buziaki, mama I.