Lubię posiedzieć na trawie. Pogapić się na ocean. W rytm szumu fal poczytać głupoty. Zjeść frytki z rybką. Wsypać trochę piachu do majtek Arturowi. Pocieszyć się. I odkrywać nowe miejsca.
Balmoral beach.
Wystarczy wsiąść do promu na Circular Quay, pomachać Operze na do widzenia i 12 minut później jesteśmy po drugiej stronie. Na piechotkę lub busem mijamy najbardziej znane zoo w Australii, do którego kiedyś z pewnością Was również zabierzemy. I już jesteśmy na plaży.
Balmoral Beach jest cichym i spokojnym miejscem. Ot, parę kawiarenek, ładny pomost. Nie uświadczysz tu tłumów ludzi. Może to zasługa rekinów, które ponoć wyjątkowo upodobały sobie okoliczne wody. My niestety żadnego nie spotkaliśmy.
Za to sporo ludzi w starszym wieku, którym tylko pozazdrościć emeryturki w takim pięknym miejscu.
A: W Polsce nie spotkałem się z widokiem czterech starszych Pań w wieku 80 lat zamawiających kawkę w knajpie z widokiem na ocean. Wszystkie emerytki miały też nowszego Iphone’a niż ja i co chwila pstrykały sobie wspólne zdjęcia… Powtórzę – 80 lat…
W jednym momencie tylko dostrzegliśmy, że Panie są starszej daty gdy duży ptak nieznanego gatunku podleciał nagle do ich stolika i ukradł jednej z babć jej ciastko z talerza… Ewidentnie ptaki wiedzą od kogo najłatwiej się kradnie.
Plaża Balmoral ma swój leniwy urok. Jednak nie kupiła mojego serca. Nie było chemii między nami. Goniąc z aparatem za mewami zastanawiałam się, co słychać nieco dalej na południe. Dokładnie 45 min jazdy pociągiem od miejsca, w którym mieszkam. Tak. Moje serce zostało tam podczas niedzielnego spaceru. Pokażę Wam gdzie, już w najbliższy weekend!
A Wy jak? Zrobiliście coś dobrego dla siebie w ostatnim tygodniu?
Czy byliście grzeczni?
Brak komentarzy